Wychodzimy na płytę lotniska, uderza mnie fala gorąca i wilgoci. Czuję
specyficzny zapach. Jeszcze nie wiem, że będzie mi towarzyszył przez
kolejne 6 dni. To zapach Afryki. Idziemy płytą lotniska i od razu
zauważamy, że wszyscy na około są czarni. Już się cieszę. Nie, teraz to
ja zaczynam wariować z radości. Jestem wykończona lotem, chce mi się
pić, kręci w głowie od gorąca i innego klimatu, jednak w budynku
lotniska dostaję do ręki niebieską i białą kartkę i czarny Pan każe mi
ją wypełnić. Nie potrafię się skupić.
Pan Poślubiony staje na wysokości
zadania. Podpowiada mi co mam gdzie wpisać. Odpisuję trochę od dziewczyn
stojących obok. Znowu stoimy w kolejce. Odciski palców, zdjęcie,
naklejka w paszporcie, wiza załatwiona i już idziemy po bagaż. Po zaledwie 3 minutach
mamy go w rękach. Wychodzimy na zewnątrz. Jest już ciemno, a zaledwie
godzinę tamu jak wysiadaliśmy z samolotu było jasno jak w południe!
Znajdujemy stoisko z TUI i otrzymujemy po butelce wody oraz wskazówkę, iż
mamy się udać do autobusu nr 3. Idziemy.
Podbiega do nas jeden z
czarnych. Chce ciągnąć nasze bagaże. Grzecznie dziękujemy, bo wiemy, że
to próba zarobienia na nas minimum dolara za pomoc. W końcu lądujemy w
autobusie i oboje się do siebie uśmiechamy. Nie możemy uwierzyć w to co
się dzieje. Po około 30 minutach do autobusu wychodzi rezydentka.
Tłumaczy nam mniej więcej co i jak. Ruszamy. Zaczynam chłonąć co się da.
Macham do wszystkich jak wariatka.
Wjeżdżamy do miasta. Na początek
zauważam multum straganów wzdłuż ulicy. Ludzie siedzą i handlują przy
specyficznych lampkach oliwnych. Miasto tętni życiem. Po chwili
zauważam, iż kierowca pędzi jak szalony, a właściwie nigdzie nie ma
specjalnie znaków, a nikt nie przestrzega przepisów. Mimo to nie boję
się. Nie zapinam nawet pasów. Po 40 minutach jazdy stwierdzam jednak, że
chyba przydałoby się dodatkowe ubezpieczenie zdrowotne. Ta myśl szybko
mija.
Dojeżdżamy do promu. Nagle po prawej stronie widzę setki czarnych
ludzi jak biegną w jego stronę. Każdy chce zdążyć, ale jak na ten mały,
stary, niestabilny prom zmieszczą się wszyscy? Nie zmieszczą. Nagle
strażnik zamyka bramę. O dziwo nikt nie odważy się nawet jej
przeskoczyć. Wszyscy grzecznie czekają. Przychodzi nasza kolej.
Wjeżdżamy na prom. Nawet nie zauważam, jak znajdujemy się na drugiej
stronie. Jedziemy dalej. Przylepiam nos do szyby i chłonę. Mnóstwo
czarnych ludzi, stragany sklecone z czterech patyków i dachu z trawy, a
na nich owoce: banany, ananasy, mango, kokosy.
Kobiety z bagażem na
głowie, kobiety w specyficznych strojach muzułmanek, nie widzę nawet
oczu. Czarna mamba. Machają do nas przede wszystkim mężczyźni i czasem
dzieci, choć nie dostrzegam ich jeszcze wiele. Kobiety zdają się nas nie
zauważać. W końcu docieramy pod bramę hotelu. Wjeżdżamy, wysiadamy z
autobusu, bierzemy bagaże i znowu ktoś chce nam pomóc. Musimy odmówić,
inaczej stracimy kolejnego dolara.
Wchodzimy do recepcji. Słyszymy
radosne Jambo! Od razu zauważam, iż nie ma drzwi ani okien. Po chwili do
ręki dostaję mokry ręczniczek nasączony dziwnymi miętowymi ziołami.
Słyszę, iż mam nim się powycierać i wytrzeć twarz. Nagle czuję jak
tajemnicza substancja przynosi orzeźwienie mojej skórze. Niesamowite!
Zostawiamy dokumenty i udajemy się prosto na kolację. Początkowo mam
opory czy aby na pewno nasz bagaż może zostać sam na środku holu hotelu,
który nie ma nawet okien! Moje wątpliwości jednak szybko mijają.
Już siedzę
przy stoliku. Podchodzi uśmiechnięty kelner. Znowu słyszę Jambo!
Wybieram zupę krem i rybę. Pan Poślubiony bierze wołowinę. Jedzenie jest
pyszne, ale nie mogę się nadziwić widokiem z restauracji. Znowu nie ma
okien, są ogromnie przepiękne dziury w ścianach, a przez nie widzę
basen, a wokół niego pełno stolików. Siedzą ludzie i klaszczą, gdzieś
musi być scena, bo słyszę afrykańską muzykę i występ. Nad głowami widzów
wiszą kolorowe lampki.
Widzę cienie palm, słyszę ocean. Tak dużo się
dzieję, że nie mogę się na niczym skupić, a tym bardziej na Panu
Poślubionym, nie mówiąc o rozmowie z nim. Nagle spostrzegam, iż
zostaliśmy sami. Mówię Panu Poślubionemu, iż musimy jak najszybciej udać
się do pokoju, bo chyba nasze bagaże zostały już same w holu. Tak, też
się okazało. Wchodzimy do holu, prosimy, aby ktoś zaprowadził nas do
pokoju. Za torby łapie boy hotelowy i ochroniarz.
Podliczam w głowie, że
to będzie nas kosztować dwa dolary. Idziemy kamienną ścieżką. Po drodze
mijamy małe domki. Bardzo chciałabym mieszkać w jednym z nich. Niestety
docieramy do jednopiętrowego budynku. Staram się nic jeszcze nie mówić.
Może pokój okaże się piękny. Wchodzimy na dziedziniec z fontanną i już
mi się podoba. Wchodzimy na I piętro widzę nasz numer pokoju 210,
hotelowy boy uchyla drzwi i nagle oniemiałam z wrażenia.
Pokój wygląda
identycznie jak na zdjęciach katalogowych. Łóżko jest ogromne!
Moskitiera jest bajkowa. Pan Poślubiony dostaje instrukcje jak działa
klimatyzacja. Daje po dolarze dla boya i po dolarze dla strażnika i
nagle zostajemy sami. Stajemy w objęciach i patrzymy na pokój. Magia. To
nie może być prawda. Wychodzimy na balkon. Jest 23.00 jesteśmy tak
padnięci, że nie wychodzimy już z pokoju. Idę się myć. Wchodzę pod
prysznic, puszczam wodę i zanurzam twarz w błogiej SŁONEJ?! wodzie!
Krzyczę do Pana Poślubionego: " Z kranu leci słona woda! Wiedziałam!
Niesamowite!" Cieszymy się jak małe dzieci. Twoja kolej Panie
Poślubiony. Wskakuj pod prysznic. Wychodzę z łazienki i zauważam, ze na
łóżku znajduje się tylko prześcieradło i dwie małe poduszki. "Mężu mój
nie ma kołdry! Trzeba iść do recepcji!!!" Słyszę śmiech Pana
Poślubionego! "Ty w Afryce chcesz spać pod kołdrą!? Kładź się pod to
prześcieradło!" No fakt. Nie pomyślałam. Wskakuję na łóżko i wślizguję
się tak jak nakazał mi mój ukochany. Ogrania mnie błoga przyjemność.
Cudowny odpoczynek. Nawet nie pamiętam kiedy zasypiam.
PAN POŚLUBIONY
Tym o to
sposobem znaleźliśmy się w Hurghadzie lądowanie było tak gładkie, że aż
ledwo wyczuwalne lecz Pani Poślubiona znowu pobladła i wbiła we mnie
pazury. Jeszcze tylko kilka turbulencji i lądujemy w Mombasie. Tuż po wyjściu z
samolotu uderza mnie ciepło, nasze rozbiegane spojrzenia krzyżują się w
poszukiwaniu komarów tudzież innych owadów czyhających na naszą świeżą
europejska krew. Przecież tu jest pełno różnorakiego cholerstwa, które
czai się tuż za rogiem, aby cię ukąsić -bynajmniej według opiniotwórczego
internetu.
Lotnisko
wyglądało dokładnie tak jak się tego spodziewałem małe skąpane w
zachodzącym słońcu. Po wejściu do środka otrzymujemy do wypełnienia
podania o wizę, a my fujary nie mamy nawet długopisu. Po 40 minutach
pracy zbiorowej, uronionych litrów potu (jest naprawdę duszno i gorąco)
udaje nam się ją wypełnić i dostajemy się na terytorium Kenii. Tuż obok
wyjścia czeka na nas już autobus schłodzony do temperatury lodówki,
który w iście wariackim stylu dowozi nas do hotelu.
Jeszcze przed tym dwóch murzynów wyciąga od nas bagaże i wkłada do luku bagażowego oczekując tym samym na napiwek (nie jestem do tego przyzwyczajony) więc już nas uszczuplili o 2 $. Ruszamy,muszę wam powiedzieć, że w Kenii jeżdżą jak wariaci i na ich tle Polacy prowadzą samochody naprawdę świetnie i bezpiecznie! Przechodzeń na jezdni? Wyprzedzanie na trzeciego, czwartego? Wymuszanie pierwszeństwa? Gaz do dechy i jazda! To tutaj na porządku dziennym!
Co jakiś czas na drodze widać zasieki w postaci gałęzi leżących na jezdni. Jak się dowiaduję ostatniego dnia pobytu w Kenii, jest to sposób wydzielenia pasa ruchu po uprzednio ułożonej nowej nawierzchni bitumicznej. Świetny sposób na oznakowanie robót drogowych, szczególnie że kilkakrotnie w nie wjechaliśmy. Przejazd przez Mombasę był naprawdę ekscytujący, pomimo późnej pory całe miasto żyło. Wszędzie dały się zauważyć porozkładane stragany, oświetlone lampkami oliwnymi z ciemności wynurzały się białe oczy, zęby i dłonie machające do autobusu.
Kenijczycy są niezwykle pozytywnym narodem co udowodnimy Wam w kolejnych postach.
Niezwykłe jest to jak ściera się tam kultura i klasy społeczne. Przenikające się stragany z salonami samochodowymi, Chrześcijanie z Muzułmanami, biedne chatki z gówna ze strzeżonymi osiedlami. Nie da się tego opowiedzieć, trzeba to po prostu zobaczyć na własne oczy. Dojeżdżamy do naszego hotelu, wyciągamy bagaże, hotel jest piękny otwarte lobby nie ma w nim okien, bo po co? Bardzo sprawnie zostajemy zakwaterowani i poprowadzeni do restauracji, gdzie czeka na nas kolacja, nasz pierwszy afrykański posiłek okazujący się być typowo angielskim, europejskim jedzeniem.
Prosząc o napoje otrzymujemy je w szklankach,
zaraz włącza się czerwona lampka: "przecież w INTERNECIE wyraźnie pisali,
aby pić tylko z butelek!!!" -spokojnie, przez cały pobyt piliśmy i
jedliśmy wszystko, nic nam nie było, może jakieś luźniejsze kupki.
Generalnie na wszystko dobrze działa jedno: dwa kieliszki dobrej,
polskiej wódki dziennie, a żadnych przykrości nie odczujecie.
Po kolacji wróciliśmy do lobby skąd dwóch murzynów odprowadziło nas do pokoju ciągnąc tym samym nasze walizy po wąskich alejkach ogrodu. (tak ekskluzywnie się jeszcze nigdy nie czułem) Pokazują nam pokój -jest całkiem ładny, kolejne dwa $, prysznic i spać.
Acha woda w kranie jest słona! Brrrr...
